Rejs Korfu – Morze Jońskie, Grecja, wrzesień 2018.

Już w zeszłym roku, kończąc rejs na Sardynii snuliśmy plany na rok następny. Jak zwykle wszystko w swoje ręce wziął Krzyś Pajączek i oto jest – wyspa Korfu na morzu Jońskim i trzy fantastyczne załogi na trzech pięknych i komfortowych jachtach.

Jachty czekają na nas w Marinie Gouvia. Ponieważ nasza wyprawa liczy prawie 30 osób, przylatujemy różnymi samolotami o najróżniejszych (i ciągle zmieniających się) godzinach. Pierwsze na Korfu meldują się Iwona i Magda. Dzięki znajomościom Iwony z miejscowym restauratorem zrzucają bagaże przy głównym placu i ruszają na zwiedzanie miasta. Po lunchu docierają do oddalonej o 8 kilometrów sporej Mariny. Grecy jak zwykle mili i pomocni. Mimo braku kapitana dziewczyny dostały kluczyk do łódki i rozpoczęły aktywną aprowizację Iphegenii. Z upływem czasu zaczęli dojeżdżać kolejni członkowie załóg, wszyscy załatwiali formalności, żywność i pakowali bagaże. Wieczorem część załóg udała się nieopatrznie do pobliskiej knajpy, gdzie 2 godziny oczekiwała na zaserwowanie zamówionych dań… Sobota – dzień wymiany załóg i wzmożonej pracy w Marinie Gouvia…

Już pierwszego wieczoru okazało się, że Iphegeinia i Gin&Tonic powinny zamienić się nazwami… Z racji posiadana gitary i nieodzownego grajka –Rafała, na Iphegeni śpiewom nie było końca przez cały rejs.

W niedzielę wypływamy. Wieje lekki wiaterek i od razu kapitanowie podejmują decyzję, że płyniemy na kąpiel (która też stanie się naszym codziennym zwyczajem). Po drodze mijamy fort i stare zabudowania Korfu oraz coś takiego:

Z zewnątrz jacht wygląda na pozór skromnie, bo na zdjęciu nie widać innych obiektów mogących służyć za skale porównawczą. Napomknijmy zatem, że długość jachtu to 143 metry, wysokość masztów wyższa od Big Bena, a to wszystko dla wygody 14 gości, o których komfort dba… 42 członków załogi. Zastanawiałem się, czy 143 metry to dużo? Sprawdziłem jaką długość miała „Santa Maria”, NAJWIĘKSZY z trzech okrętów Krzysztofa Kolumba, podczas jego „podróży do Indii”. Miała długość 21 metrów.

Płyniemy nieco dalej i stajemy niedaleko lotniska. Oddajemy się morskim falom pod schodzącymi do lądowania samolotami. Po pływaniu zawsze robimy się głodni, więc wrzucamy coś na ząb i następnie bierzemy kurs na Petriti – małą rybacką wioskę z kilkoma tawernami na nadbrzeżu. Na 20-ą zamawiamy stoliki i ruszamy na spacery po okolicy. Jedzenie greckie przypada nam do gustu – na stołach lądują tzatzyki, salatka grecka, sałatka z bakłażanów, kalmary i oliwki. Załogi gawędząc mogą się lepiej poznać, w końcu na rejsie mamy duże zróżnicowanie towarzystwa: i biznes (absolwenci MBA) i nauka (UW) i administracja (absolwenci MBA i IESE) – bardzo obiecująca mikstura.

Po kolacji prowadzimy dalszą integrację w podgrupach – w zależności od upodobań można śpiewać, słuchać muzy albo pogawędzić. Stoimy blisko siebie więc i rotacja jest dosyć łatwa.

Rano ruszamy dalej. Na początku na silniku, kiedy już się rozwiewa stawiamy żagle i nasz najnowszy narybek przechodzi krótki kurs żeglarski: kierunki wzgl. wiatru, prawo pierwszeństwa drogi i takie drobiazgi. Wiatr jest przyjazny więc nasi adepci sztuki żeglarskiej prześcigają się w rozwijaniu prędkości („nie my lajtowo, nie ścigamy się przecież jesteśmy na wakacjach, ale czemu ta łódka nas bierze? Może podbierzesz tego foka? Ooo, spróbujmy dojść tych Austriaków przed nami”). Osiągając zawrotny rekord 8,9 węzła.

Na pływanie stajemy na zachodnim brzegu Paxos, w zapierającej dech w piersiach zatoczce z trzema jaskiniami.

Każdy wkłada co ma do pływania i ruszamy na penetrację jaskiń i przesmyków między nimi. To fantastyczny świat z wielkimi podwodnymi skałami, przy których żerują ławice różnokolorowych rybek i rozwijają się kolonie jeżowców. W promieniach greckiego słońca i błękicie Morza Jońskiego czujemy się jak wrzuceni w film przyrodniczy. Jedna z jaskiń okazuje się nie mieć sklepienia, które runęło w otchłań morza. Obecnie sklepieniem jaskini jest błękitne niebo, co w pierwszej chwili wprawia nas w podziw. Podziwiamy zbocza jaskini i zaczynamy się zastanawiać, jakim cudem te kamienie na zboczach jeszcze nie spadły w dół. Czy ze stromych zboczy szczytu jaskini spadną za chwilę na nasze głowy kolejne kawałki skał? W tym momencie postanawiamy kontynuować te rozważania gdzie indziej, kończymy zatem podziwianie i czym prędzej obieramy kurs tam, gdzie pierz rośnie.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy, po małej przegryzce ruszamy do Gaios, głównego miasta i portu na wyspie Pasxos. Na tej małej wyspie o powierzchni dziewiętnastu kilometrów kwadratowych żyje niecałe dwa i pół tysiąca ludzi. Oprócz turystyki ich głównymi zajęciami są rybołówstwo, uprawa drzewek oliwkowych i produkcja oliwy oraz mydła. Wyspę porastają niezliczone gaje oliwne zasadzone jeszcze w czasach panowania Wenecjan. Podobno oliwa z Paxos sprzedawana jest w londyńskim Harrodsie jako towar luksusowy. Paxos podobnie jak Korfu przez długi czas znajdowała się pod panowaniem weneckim. Od razu w oczy rzuca się niewielki kościółek stojący nieopodal nabrzeża, a także kilka innych domów pomalowanych na kolor weneckiej czerwieni.

Do portu pierwsi przypływają Krzysiek i Mariusz i dzięki ich zapobiegliwości, w tym zatłoczonym porcie, ma też gdzie stanąć Iphegenia. Nie jest do duża przestrzeń, ale kapitan Kocik radzi sobie po mistrzowsku.

Wieczorem – po tradycyjnym rozpoznaniu lotniczym przez Rafała przy pomocy drona – wszystkie załogi, w swoich gronach udają się do okolicznych knajp, tawern i kafejek, których bezlik rozłożył się w nadbrzeżnej zatoczce. Wieczorem tradycyjnie mieszamy się między łódkami. Największym zaskoczeniem tego wieczoru jest Krzyś, który poszedł spać jako… pierwszy!

Rano szykujemy spokojnie śniadanko, gdy na skuterze pojawia się policjant z prostym (z pozoru) pytaniem „Where is your capitan?” . A skąd nam to wiedzieć? Jego komórka ślicznie zadzwoniła z mesy ale kapitan jak kamień w wodę. Następny komunikat wygłoszony zdecydowanym głosem był jasny „You have to go! Immediately!”. Stoimy przy nadbrzeżu promowym i musimy wypłynąć przed 10. Ok, ok już wypływamy – spławiamy grzecznie policjanta i gdy tylko wraca kapitan odbijamy o greckiej 10 (czyli 10.30). To i tak najwcześniejsza godzina wyjścia Iphegenii, która bardziej jakoś odczuwała rano trudy poprzedniego wieczoru, niż pozostałe łódki – wszystko przez gitarę!

Tradycyjnie najpierw płyniemy na kąpiel – tym razem u wybrzeży Antipaxos. Kąpiele w słońcu i wodzie, wapienne klify, oszałamiające odcienie błękitu i przejrzystość morza sprawiają, że właśnie w jej okolicach czujemy się niczym na Karaibach. Na Iphegenii uruchamiamy donata i każdy chętny może w nim odpocząć kołysany przez fale.

Jak zwykle Iphigenia wychodzi z zatoczki ostatnia. Gonimy Mariusza, który płynie przed nami pełnym baksztagiem (nie, my lajtowo, ale: luzuj tego grota, wypchniemy foka na fordziela….) ale szybko się orientuje i nie pozwala nam się złapać.

Przeprawiamy się na lądową stronę Grecji do Prewezy. Tutaj kompletnie nie ma miejsce na cumowanie, ale razem z innymi łódkami stajemy na kotwicowisku, skąd wodnymi taksówkami dostajemy się do miasta na spacer i zakupy.

Wracamy już po ciemku i, z konieczności, spędzamy wieczór każdy w swoim gronie. Na Iphigenii do późna słychać gitarę, na przemian z ABBą. Wszyscy wystawiają nocne wachty.

Z tego powodu rano jesteśmy trochę niewyspani, ale ruszamy do umówionej zatoczki na kąpiel. Po drodze dołącza do nas stado delfinów. Zatoczka jest urokliwa w pobliżu małej plaży z kafejkami – niektórzy wybierają więc snurkowanie, a inni kawę. Gościnność na Inphigenii jest już legendarna – nikogo nie wypuszczamy z pustymi rękami .

Po małej przekąsce ruszamy do Syvoty. Cumujemy wygodnie z podłączeniem do wody i prądu i ruszamy zwiedzać tawerny i miejscowość liczącą niecałe 1000 mieszkańców. To tutaj chyba noc śpiewów była najdłuższa…

Następnego dnia rozdzielamy się: Gin&Tonic oraz Joy płyną do przepięknej mariny w samym mieście Korfu, zaś Iphigenia cumuje w malutkiej Platorii urządzając wieczór piosenki wojskowej…

Natomiast załogi Gin&Tonic oraz Joy wyruszają na wieczorny podbój Kerkiry, stolicy Korfu. Z portu leżącego u stóp warownej twierdzy trzeba najpierw wspiąć się w górę klaustrofobicznymi uliczkami między grubaśnymi murami. Aż tu nagle… wychodzimy na rozległy dziedziniec warowni, odgrodzony od zatoki niewysokim (patrząc od strony dziedzińca), ale de facto bardzo wysokim (patrząc od strony morza) murem i ponownie widzimy wspaniały jacht rosyjskiego oligarchy, który podobno kotwicuje tu już od trzech miesięcy. Natomiast na dziedzińcu stoi tłum ludzi i patrzy na scenę rozstawioną przed kościołem pw. św. Jerzego, wyglądającym jak Partenon.

Okazuje się, że właśnie trwa 4-dniowy festiwal chórów z 37 krajów – przyjechały chóry nawet z tak odległych miejsc jak Argentyna czy Władywostok. Cześć grupy twardo realizuje plan podboju Kerkiry, kilka osób natomiast weryfikuje plany i pozostaje na koncercie, który właśnie się zaczyna. Tego dnia wizualnie najlepszy show dał brytyjski chór Funky Voices https://www.funkyvoices.co.uk/about/who-we-are, którzy wprawdzie wysłał na konkurs zaledwie tylko część swojego zespołu, ale ta część to… 150 osób (cały chór liczy ponad 700 osób i daje ok.  100 koncertów rocznie). Wszyscy chórzyści (w wieku od 20 do 75 lat, w tym 3 osoby na wózkach inwalidzkich), ubrani w stroje białe, niebieskie, czerwone lub różną kombinację tych kolorów lub po prostu ubrani w stroje we flagę Union Jack, pod wodzą swojej dyrygentki-leaderki o niesamowitej energii, która wszystkim się udzieliła, doprowadzili do powstania wszystkich widzów i ściągnęli ich pod scenę, gdzie cała widownia zaczęła tańczyć i śpiewać wraz z chórem.

Ale w chórach nie chodzi o choreografię, więc oceniając obiektywnie same umiejętności wokalne, bezkonkurencyjny wg nas tego wieczoru okazał się chór Sienna Gospel Choir z Warszawy, czego im serdecznie pogratulowaliśmy. Po powrocie z rejsu sprawdziliśmy wyniki Festiwalu: Sienna Gospel Choir zdobył główną nagrodę w jednej z kategorii festiwalowych!

Po strawie duchowej nadszedł czas na strawę kulinarną, poprzedzoną zwiedzaniem uroczej starówki Kerkiry.

W tawernie jak zwykle były dyskusje przy greckich smakołykach i winie, przerywane od czasu do czasu słuchaniem śpiewów jednego z bałkańskich chórów, biesiadującego przy stolikach niedaleko od nas. Czyli niby z pozoru tylko po prostu jemy i pijemy, ale pełna kultura.

Wracając na jachty – aby zapamiętać na wieki, kto uczestniczył w tym prześwietnym wieczorze, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie grupowe na tle ściany fortecy.

Dla przypomnienia od lewej: Rafał, Robert, Sylwek, Iza, Piotr, Krzysztof i Marek.

Ostatni dzień to już kierunek na Marinę Gouvię, jutro zdajemy łódki. Po drodze każdy się kąpie gdzie mu wypadło, głównie na środku Morza Jońskiego J. Załoga Iphigenii na pożegnanie tańczy balet synchroniczny do Jeziora Łabędziego – moim zdaniem będzie nas cieszył przez lata… Cumujemy w tym samym miejscu z którego wypłynęliśmy. Śpiewamy dużo ale coraz smętniej – jutro sobota.

Rano zdajemy łódki i od 9ej stopniowo opuszczamy Korfu przez zatłoczone do granic możliwości lotnisko.

Ale to nie koniec: podobnie jak w ubiegłym roku, przeżyjemy to wszystko jeszcze raz na spotkaniu porejsowym u Ani i Łukasza, gdzie będziemy snuli plany kolejnych wypraw…